Zlot skrajnie zdesperowanej części polskiej społeczności Sturmovikowej


Do samego końca nie wiedziałem jak sprawy się ostatecznie potoczą. Wstępnie się umówiłem ze Sprintem …a tu w piątkowy wieczór niespodzianka, Doktor mówi że nie godzi się opuścić imprezy tego kalibru, tak więc pakuje Janusza wraz z potomkiem do Foki i o pierwszej w nocy wyruszają z Żar w kierunku Bytomia. Moje nieśmiałe próby zasugerowania wyjazdu o nieco późniejszej porze, nie zostały rozpatrzone, tak więc Herr Doktor był w Bytomiu o 4:30 , i kiblował do siódmej pod McDonaldem, zanim do mnie zadzwonił.
Podczas godzinnej podróży do Krakowa nie odnotowano zdarzeń na tyle istotnych aby uwiecznić je w poniższym tekście.
Dobra, Kraków… przejeżdżamy przez rondo, ja oczywiście z miną profesjonalisty który dokładnie wie gdzie i po co jedzie, prowadzę Doktora. Niestety pamięć ludzka bywa zawodna, po wysłuchaniu zwyczajowej wiązanki w sposób jednoznaczny definiującej moje umiejętności nawigacyjne, korzystamy z pomocy autochtonów i po krótkim ale intensywnym błądzeniu, bezbłędnie i z klasą parkujemy za bramą krakowskiego Muzeum Lotnictwa.


Pierwsze nieśmiałe chwile na kocyku w oczekiwaniu na Swiera, dla któregoi zostawiliśmy miejsce w środku.


Jest 8:30, tak więc jesteśmy…hmmm delikatnie rzecz ujmując troszkę za wcześnie. Ale to wspólny mianownik tego dnia jak widać. W międzyczasie odkrywam iż w bagażniku Foki jest lodówka pełna żarełka, które to przygotowała żona Janusza, tak więc obwołuje się z miejsca HauptEssenFuhrerem, serwując kanapki z pasztetem i ogórkiem, a na deser zimne piwko. Oddając się rozkoszom kulinarnym dzwonie do Ralfa i Schwiera. Ralfi odbiera Pierwszego Kufajmana Rzeczypospolitej z dworca kolejowego, drugi wyzywa mnie od członków i obiecuje że do godziny się zjawi. W międzyczasie materializuje się wokoło kilku zakręconych kolesi w jeszcze bardziej zakręconych autkach. Mijają nas kolejno modele BMW anno domini 1936, RollsHerbatniczyRoyce, MG, Borewicze z początku wieku i oczywiście rodzime Ople Kapitany…erm znaczy się Warszawy. Okazuje się iż na znajdującym się na terenie lotniska, betonowym placu ma się odbyć próba sprawnościowa kolejnej edycji Rajdu Starych Samochodów. Z braku zajęć biorę młodego doktora i idziemy sobie pooglądać samoloty zaparkowane w dużej ilości "pod chmurką". Po pół godzinie wracamy i już z daleka razi mój wzrok t-shirt koloru Krasnyj Oktiabr, przybrany dodatkowo parą wąsów a la Dżodzo…. Tak proszę państwa oto historyczna chwila, mam przed sobą Zoom'a we własnej wielkiej osobie. Po wymianie protokolarnych grzeczności ( eeeeee kufajman jak żywy, heeee faszysta), rozkładamy sobie kocyk na trawce pod drzewkiem i wspominamy frontowe przygody, gdy zjawia się Ralf a chwile po nim …. Taaaak proszę państwa, Schwiera poznałem po lubieżnym uśmiechu jakim mnie obdzielił na powitanie. Jak spod ziemi wyrasta Macio, a za nim z fasonem zajeżdża Nexia ….a w niej , o zgrozo… Ręka wraz małżonką, nasz Josif i Labeusz. Dysponując tak liczebnym oddziałem ruszamy na teren muzeum w akompaniamencie katowanego dwusuwowego silnika czeskiej przedwojennej Jawy, która akurat poddaje się próbie sprawnościowej. Wchodzimy do dużego hangaru… i na dźwięk słów "O Szmajser" niczym automat prężę się w postawie zasadniczej. Baczność! Oto sam Dziadek Kos z uśmiechem od ucha do ucha dołącza do naszej grupy.


Tutaj nic nie napiszę, bo i tak nie da się tego opowiedzieć :P


Hangar jest szczelnie wypełniony wszelakimi sprzętami latającymi, pod sufitem popodwieszane unikalne polskie konstrukcje szybowcowe… a na środku hangaru, niczym ogień i woda, stoją swoi odwieczni i naturalni wrogowie. Supermarine Spitfire Mk.XV HF i Messerschmitt bf-109 G6 late 43, niczym przerażająca przestroga płynąca z czasów które już dawno przeminęły, śnią o dniach swojej chwały, o czasach gdy niebo grzmiało rykiem potężnych silników niosących jednym śmierć i zniszczenie ,drugim zaś wolność i nadzieje.
Spitfire, genialne dzieło Reginalda Mitchela, prezentuje ponadczasową, doskonale harmonijną sylwetkę najbardziej rasowego z rasowych myśliwców…cokolwiek bym tu nie napisał i tak zabrzmi mdło i banalnie. Jest niewątpliwie większy od Messerschmitta, bardziej finezyjny, pełen delikatnych łuków i subtelnych przetłoczeń , to brytyjski gentleman w każdym calu. Obok przykucnął Messerschmitt 109 , wyraźnie mniejszy, krępy, pozbawiony lekkości i harmonii Spita ,kojarzy się raczej z jakimś zakazanym typkiem z ciemnej ulicy czyhającym na uczciwych ludzi…niż z gentlemanem. Ale na swój sposób niewątpliwie piękny w owej czysto utylitarnej formie.


Na tym zdjęciu prezentuję dowód na to, że powietrze bez dymu jest dla ślązaków równie bolesne co rata na szóstej.


Po chwili wiedziony chyba instynktem zjawił się Pan Hoffman, kierownik ekspozycji krakowskiego muzeum. Jako iż miałem przyjemność poznać tego pana rok wcześniej, byłem psychicznie przygotowany na to co miało nastąpić za moment. Pan Hoffman swoim zwyczajem wszedł na obroty szybciej niż DB-605 na wtrysku wody z metanolem, zasypując wszystkich naokoło encyklopedycznymi informacjami w absurdalnym tempie. Nie wdając się w niepotrzebne szczegóły powiem tylko iż w czasie 45 minut, nakreślił nam zarys historii Bf-109, obalił kilka popularnych mitów, przejechał się po konstruktorach późnych wersji 109 jak po burych sukach, po czym musiał nas opuścić gdyż pojawiła się umówiona wcześniej grupa, którą musiał oprowadzić. Jak tylko zniknął z hangaru, stało się co miało się stać… nie jestem pewien kogo pierwszego zobaczyłem w kokpicie sto dziewiątki, ale po chwili ustawiła się kolejka chętnych. Nie powiem skorzystałem ze sposobności. Oczywiście cała sytuacja powtórzyła się również w przypadku Spitfira.


Przy stoliku dla Luftwaffe kufajmani zmuszeni byli zajmować miejsca stojące, nad czym pieczę powierzono Labeuszowi.


Prawdziwymi twardzielami, rycerzami własnych ideałów, okazali się Doktor oraz Zoom. Doktor nawet nie spojrzał w kierunku herbatniczego wynalazku, jak go określił, Zoom natomiast po spędzeniu kilku upojnych chwil w kokpicie Spita, zdecydowanie odmówił zwiedzenia wnętrza Messerschmitta. Ja tam nie jestem ani przesądny, ani uprzedzony, za to jestem oportunistą, tak więc rozsiadłem się wygodnie w kokpicie Spita… gdzie rozsiadłem bardzo trafnie opisuje warunki pracy pilota. Wygodny fotel, doskonała widoczność, dużo przestrzeni w kokpicie, na tyle dużo że prawdopodobnie byłoby trzeba się bardzo starać aby se rozwalić główkę o celownik podczas jakiegoś nie do końca udanego lądowania. Jedynym mankamentem którego się dopatrzyłem jest brak… podłogi w Spitfirze. Siedzi się na rusztowaniu z rurek, poprzeplatanym instalacją elektryczna. Patrząc pod siebie zrozumiałem dlaczego w relacjach polskich pilotów którzy musieli wysiadać ze Spita w trybie quick, pojawia się wątek zgubionego obuwia.


Na tym zdjęciu Pan Hoffmann przekazuje nam do podpisu cyrograf na byczej skórze.


Never Ending orgazm przy Mietku i Spicie trwał jeszcze kilka chwil, aż wreszcie Macio zadysponował grilla, a jako że befehl ist befehl, wszyscy potulnie poszli do niewielkiego ogrodu przy budynku administracji muzeum, by po chwili naznosić tam ławek, stołów, piwa i kiełbasy. Osobiście z właściwym sobie profesjonalizmem zabrałem się do metodycznego rozpalania grilla, po chwili wyglądałem już jak prawdziwy chłopak ze śląska.
Gdy tylko grill się dobrze rozpalił, huknęło, błysnęło, potem znowu ze dwa razy huknęło i w momencie gdy Labi wypowiadał słowa "O widzisz Szmajs , już przechodzi" rozpętała się dzika ulewa. Na szczęście było się pod czym schować. Oczywiście w imieniu Niemieckiego Korpusu Oficerskiego, grzecznie ale bardzo stanowczo zażądałem od organizatora wydzielenia specjalnej strefy "Nur fur Deutschland" w obszarze naszego schronienia jakim była zawietrzna strona budynku administracyjnego.


Zlot jaki jest każdy widzi


Schmeisser urzekał swoich rozmowców trudnym do przeoczenia, szczerym i przyjacielskim spojrzeniem prosto w oczy.Ponoć najmocniej oczarowany okazał się Schwier, ale nie zajmuję co do tego jednoznacznego stanowiska.


Po kilkunastu minutach burza sobie poszła nękać innych a my powróciliśmy do pieczenia kiełbasek na grillu, picia piwka oraz dyskutowania. Po pewnym czasie zaszczycił nas obecnością Pan Hoffman i…wszystko potoczyło się dobrze znanym torem. Po godzinie, może dwóch, doprawdy słuchając takiego wykładu trudno stwierdzić obiektywny upływ czasu, pożegnaliśmy się z Panem Hoffmanem, wręczając mu pamiątkowy certyfikat uczestnictwa w zlocie oraz model F-16 wykonany przez Migusia, po czym rozjechaliśmy się do miejsc noclegowania gdzie … ja byłem, wino piłem i swietnie się bawiłem.

Po kilku godzinach ustawiony naprędce pas startowy zapełnił się treścią, której Macio dorzucał i dorzucał. Na drugim placie Schmeisser śpiewa kolegom kolejną piosenkę, tym razem chyba o jakimś góralu (którego mu ukradli).


Długo oczekiwana chwila triumfu. Zoom w niewoli KG200 - ale jak to bywa, nawet na imprezie Arcykufajman nie dał nikomu lekko wejść na swoją szóstą.


Szczerze mówiąc - oblicze Macia obserwującego, co własnymi ręcami narobił - było dla mnie nieprzeniknione.


Wszystkich uczestników ogarnął w końcu nastrój beztroskiego rozluźnienia. Szósta zabezpeczona, na dwunastej uzbrojenie... czyli wszystko w najlepszym porządku.


W hotelu naprawdę było bardzo gorąco, toteż prawie każdy z nas następny dzień powitał czymś mokrym.


Część integracyjną zakończyła wspólna kąpiel.


Na zakończenie, wielkim nietaktem byłoby nie wspomnienie o osobie dzięki której zlot się odbył w tak doskonałym otoczeniu jakie stanowiło Muzeum Lotnictwa.


KG200 oddaje ci honory Macio! 
Jesteś zaprzeczeniem wszystkich tych cech jakie prezentuje sobą typowy "polaczek" jak to ładnie ujął Elwood.